Długi piętrzą się jak budynki w Dubaju,
dziesiątki wysłanych aplikacji pozostaje na razie bez odpowiedzi, a ja znowu ścieram
zelówki po mieście z CVałkami pod pachą.
Pogoda nie pomaga: wiatr urywa łeba, czucia
w zmarzniętych palcach brak, a w butach chlupocze lodowaty deszcz. Wszędzie
człowieka zbywają, tu i tam jeszcze obśmieją, a nogi włażą do rzyci, bo to już
sześćdziesiąte miejsce z rzędu:
- Dziękuję
bardzo, mam mnóstwo CV, dołożę też twoje. Zawsze warto jest mieć ich
dużo pod ręką.
Trzymajcie mnie, braciszkowie, oto właśnie
nadchodzi wybuch, magiczna granica pomiędzy opanowaniem a utratą kontroli
została właśnie przekroczona!! Nie muszę patrzeć w lustro żeby wiedzieć, że wielka niebieska
żyła już wystąpiła na moim czole, a w kącikach ust zbiera się ślina.
- Ja nie chcę, żebyś kładł moje CV na wielką kupę
innych!!! Ja jestem jedyna w swoim rodzaju, rozumiesz??!! – grzmię wzburzona obserwując, jak
kolesiowi powoli opada kopara, nie wiedzieć, czy to w geście zaskoczenia, oburzenia
czy zachwytu. A może wszystko naraz.
Heroicznie wywalczoną pracę na szmacie zaczynam
następnego dnia.
DZIEŃ
PIERWSZY - MICHAEL.
Właścicieli, a zarazem pracowników
hostelu jest dwóch - Michael (ten od opadającej kopary) i Paul (poznam go
jutro, jak Michael będzie miał wolne).
Michael i Paul mają mały budżet i za
bardzo nie stać ich na wypłacanie komuś pensji, ale podobno twarda ze mnie
babeczka, a sprzątanie, szczególnie po łikendzie, wymaga sporego hartu ducha,
więc zdecydowali się dać mi szansę. Cieszę się ogromnie, że zostałam wreszcie przez
kogoś doceniona, ale obserwując Michaela w akcji zastanawiam się, czy aby jednak
na pewno się dogadamy, jak to się mówi, na poziomie charakterologicznym.
Michael lubi symetrię. Długopisy układa zawsze
w kolejności od najmniejszego do największego, równolegle do krawędzi biurka.
Pilnuje, żeby telefon zawsze leżał w linii idealnie prostopadłej do klawiatury, a dokumenty i inne papiery dokładnie po jej
przekątnej.
Dziwak będzie pewnie patrzył mi się na
ręce i sprawdzał, czy gąbki przy zlewie układam jedna na drugiej, od
najgrubszej do najcieńszej, a ręczniki w pokojach składam tak, by były
trójkątami równobocznymi.
Michael, zgodnie z prawem brytyjskim,
przeszkala mnie w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy. I tak to z zapartym
tchem słucham, że płynem do mycia szyb nie powinnam psikać sobie w twarz, a WC
kaczka służy do dezynfekcji kibla, a nie naczyń.
Po szybkim kursie zakasam rękawy i
zabieram się do roboty.
Zaczynam od kuchni. Hostel jak to hostel
– w większości najtańsze sprzęty z Ikei, wszystko po taniości. Jest tylko jedna
porządna, kryształowo-szklana misa, która wygląda na droższą.
Zgadnijcie, co Iwona Dziura zbija pierwszego
dnia pracy.
DZIEŃ DRUGI - PAUL.
Wyobraźcie sobie, braciszkowie,
najleniwszą i najbardziej wyluzowaną osobę, jaką znacie, podnieście do setnej
potęgi, a będziecie mieli jakie takie pojęcie o tym, jaki jest mój drugi szef.
Paul rozkłada swoje zwłoki na
recepcyjnym krześle jakby zasiadał na plażowym hamaku na Karaibach. Nogi wywala
na biurko od razu, bez kompleksów objawiwszy światu czerwono-żółtą skarpetę z
froty, z której przez dziurę wyszarpaną na boku wygląda na świat wielki,
koślawy paluch. Zamaszystym
gestem odpala filmik na zakurzonym do granic laptusie, zakłada rączki za głowę
i tak z małymi przerwami na kawę, toaletę i obsługę recepcji siedzi do końca
zmiany radośnie pogwizdując sobie pod nosem.
Zdaje się nie zauważać faktu, że cały zestaw
(tanich co prawda, ale jednak) szklanek do whiskey odchodzi, jakby to
powiedzieć, do lamusa. I tak dobrze, że skończyło się tylko na szklankach. Po
potknięciu się o kabel leciałam z nimi prosto na lustro, ale jakoś udało mi się
zmienić trajektorię swojego cielska i wylądować w zamian na nietłukącej się
szafie.
Pogody ducha nie odbiera mu też mój czyn
haniebny wyrzucenia na śmietnik jego ulubionej bluzy (a raczej strzępu bliżej
nieokreślonego materiału z kapturem oblepionym starą gumą do żucia).
CO DWÓCH
SZEFÓW, TO NIE JEDEN.
Im dłużej przebywam w hostelu, tym
bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że wylądowałam w kolejnym w mojej
karierze domu wariatów.
Michael lata jak z pierdlem od rana do wieczora
i denerwuje się nadmierną eksploatacją mebli i innych nowo zakupionych
sprzętów. Jak na mój gust najbardziej eksploatowane są wykładziny, w których
wydeptał już łyse placki od tego łażenia. Kawał z niego pedanta, biega po całym
budynku i sprawdza, czy obrazy na ścianach wiszą prosto. Zakupił nawet ostatnio
poziomicę i wcale się nie zdziwię, jak któregoś dnia przytarga różdżki
radiestezyjne i zacznie szukać żył wodnych.
Paul bez wyrzutów sumienia radośnie
cziluje całymi dniami. Jak tylko Michael wychodzi z hostelu, od razu odpala
gierkę i zaciesza do monitora.
Michael skarży się, że biznes nie kręci
się tak, jak powinien. A przecież dlaczego, skoro wkładają w niego tyle serca?
Paul utyskuje, że klienci ciągle
zawracają mu głowę. A przecież dlaczego, skoro widzą, że jest zajęty nabijaniem
leveli?
Ja, nie komentując niczego, robię swoje,
czyli sieję spustoszenie gdzie się da i pokątnie wynoszę na śmieci kolejne
rozbite sprzęty.
Razu pewnego, zaalarmowana podejrzanym
swądem (na Wyspach nie ma z tym żartów, jak już się alarm załączy, to za chwilę
masz na głowie całą strażacką brygadę), pędzę w kierunku źródła dymu i
niechcący demaskuję Paula na szybkości wyrzucającego ćmiącego się jeszcze
dżojnta przez okno.
Szefu, jak na faceta przed
pięćdziesiątką, jest całkiem elo.
Po tej akcji Paul jest nawet bardziej
wyluzowany niż zwykle. Widocznie czuje ulgę, że nie musi już skrywać przede mną
swojej małej tajemnicy.
ŚWIETY KAJETANIE, STRZEŻ OD DESZCZU SPRZĄTANIE.
Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka
wina.
Wciągnęłam skarpetkę do odkurzacza.
Odkurzacz, jeden z tych nowszej
generacji, wyje gorzej niż zwierz jakiś. Nie wiadomo, czy projektant tego cudu
techniki, co to jednocześnie odkurza, pierze, suszy i Bóg wie, co jeszcze, przewidział
możliwość zassania nim zwykłej, śmierdzącej skarpety.
Zanim ja przemyślam tę kwestię,
przybiega zaalarmowany Paul. Co gorsza, ze śrubokrętem w ręku. Paul zna się na
odkurzaczach. Kiedyś miał w domu jeden i jak mu się zepsuł, to go naprawił. A
przynajmniej tak twierdzi. Zastanawiam się tylko, po co rozkręcać i rozbebeszać
cały odkurzacz, skoro skarpetka utknęła w samej rurze?
To samo pytanie zadaje Paulowi godzinę
później serwisant w punkcie naprawy odkurzaczy.
TYDZIEŃ
TRZECI - POZNAJ SZEFA SWOJEGO.
Sprzątanie idzie mi już całkiem sprawnie,
po części dlatego, że liczba naczyń w kuchni drastycznie zmalała, a odkurzacza
jeszcze nie odesłali z serwisu. Właściwie to więcej czasu spędzam teraz na
rozmowach z szefami niż na rzeczywistej pracy.
Michael to zapalony botanik. Pokazuje mi
zdjęcia swojego ogrodu (w kształcie trapezu prostokątnego) w którym realizuje
swoje pedantyczne wizje krajobrazu. Narzeka na nierówność ścianek działowych
altanki, niewymiarowość trawników i
nieproporcjonalność skalniaków. Na wiosnę będzie stawiał piramidę ogrodową, której jedna ściana będzie ustawiona idealnie
wzdłuż osi magnetycznej ziemi. Michael będzie się w tej piramidzie ładował
energią biokosmiczną.
Cięzko powiedzieć, czym się interesuje
Paul, ale jego hobby, jeżeli takowe posiada, musi być bardzo kosztowne, bo
ciągle narzeka na brak kasy. Na nudę za to nie narzeka wcale. A to syn mu się
odnajduje po latach, co nawet nie wiedział, ze go posiada. A to szuka nowego
mieszkania, bo mu się współżycie z sąsiadami nie układa. A to jakiś drech wpada
do hostelu i domaga się od niego kasy. Ot, codzienne problemy przeciętnego
zjadacza chleba po czterdziestce.
TYDZIEŃ CZWARTY
- MOŻESZ KUPIĆ POŚCIEL, ALE NIE SEN.
Latanie ze ścierą trochę mi się już
nudzi, ale przynajmniej atmosfera w robocie całkiem rześka, no i piniondze są. Nie
lubię tylko sprzątać pokoju numer 17 - osiem łóżek i zawsze syf jak po
przejściu tornada. Wiadomo, to tutaj kwaterujemy wszystkie wieczory
kawalerskie.
W szczególności zaś nie lubię piętrowego
łóżka przy ścianie - od jakiegoś tygodnia uwijam się tu ze zmienianiem pościeli
jak w ukropie, bo strasznie wali, wybaczcie za kolokwializm, rzygami.
Sprawdziłam łóżko i podłogę parę razy, nie odkrywszy niczego. Doszłam do
wniosku, że dowody zbrodni zostały dawno uprzątnięte, tylko smród pozostał. Paul
stwierdził oczywiście, że nic nie czuje i poszedł dalej ciupać w gierkę.
Michaela nie chcę nawet denerwować, bo i tak się chłopina spina w nadmiarze. Może
powiem mu, jak już wybuduje sobie tę swoją piramidę i będzie spokojniejszy
duchowo.
W końcu tajemnica zostaje, dosłownie i w
przenośni, odkryta, za sprawą turysty, który poskarżył się, że z racji
wspomnianego smrodu nie umiał u nas w hostelu zasnąć. Michael wszczyna
dochodzenie. Paul albo rżnie głupa, albo naprawdę zapomniał, że coś wcześniej
było na rzeczy. Ja walę prosto z mostu bo zapominam, że czasem lepiej jednak pewne rzeczy przemilczeć.
- Spoko,
Mike, wiem, że śmierdzi. Od jakiegoś tygodnia zmieniam tam pościel na wdechu
- wypalam, klepiąc go przyjacielsko po plerach.
- Jak
to od tygodnia?! - krzyczy oburzony - Czemu
nikt mnie tutaj o niczym nie informuje?! Idziemy sprawdzić!!!
Kto by się, braciszkowie, spodziewał, że
na deskach łóżka mogą być DWA materace ustawione idealnie jeden na drugim? I
kto by się spodziewał, że ktoś może się pomiędzy nie porzygać??
Michael odkrywa olbrzymią, pizzo-podobną
plamę, na której goście hotelowi spali od tygodnia, a którą ja podczas
porządków przeoczyłam jakieś siedem dni z rzędu.
Bierze głęboki wdech, a po zmieniających
się barwach na jego twarzy wnioskuję, że początkową furię zastępuje smutna
rezygnacja.
.................
- To
nie ludzie, to zwierzęta... - stwierdza w końcu filozoficznie i w ramach
protestu ściąga ze ściany portret Dalaj Lamy - wielkiego humanisty i bojownika
o prawa ludzkie.
JAK SOBIE
POŚCIELESZ, TAK SIĘ WYŚPISZ.
- Musimy
poważnie porozmawiać - rzecze Michael następnego wieczora i polewa whiskey
do trzech (ustawionych w perfekcyjnym rządku) cudem ocalonych przed moimi
niszczycielskimi łapami szklanek.
- Co
jak co, ale w sprzątaniu straszny z ciebie lamus... - oznajmia grobowym
głosem, tak jakbym sama nie wiedziała tego od lat.
- To
nie twoja działka - potwierdza Paul, wlewając do paszczy całą zawartość
szklanki szybkim haustem.
- Może na recepcji pójdzie ci lepiej, zaczynasz od jutra.
I tak to, Braciszkowie, Iwona Dziura pierwszej
ciepłej posadki na Wyspach się dochrapała.
Bo czasem lepiej jest się nie przejmować
i nie pracować za gorliwie, a tylko czekać cierpliwie na to, co przyniesie los!
Z obywatelskim pozdrowieniem z Wysp
zielonych i deszczem płynących,
Wasza Iwona McDziurson.
http://www.facebook.com/iwonadziurabezendu
http://www.facebook.com/iwonadziurabezendu
Komentarze
Prześlij komentarz