Jest 4.20 nad ranem. Ktoś ciągnie mnie za łydkę. Giry mam na dworze, bo nie zmieściły się do środka, więc nie widzę kto to. Razem ze mną, w mikroskopijnym namiocie jednoosobowym, śpi Kielon, też z odwłokiem w środku i nogami wywalonymi na zewnątrz.
- Mamuśka, kazałaś się obudzić, jedziecie na wesele - rozpoznaję głos Amiga, którego poprosiliśmy dzień wcześniej o zorganizowanie nam pobudki.
- Okej, dzięki. A już się wystraszyłam, że mi nogę chcą ukraść - odpowiadam zaspana. No co, skoro swego czasu na Woodstocku glany nocą z nóg kradli, to kto wie?
Szybko składamy nasz badziewny namiot. A raczej zwijamy go tylko byle jak, bo cały się klei od błota. Zimno i mokro wszędzie! Niemalże truchcikiem zachodzimy na parking. Unolot stoi na swoim miejscu. Spoglądamy na siebie znacząco i pakujemy się do środka.
DWA DNI WCZEŚNIEJ, W DRODZE NA WOODSTOCK. PIERWSZY UPADEK UNOLOTA.
- To będzie 350 złotych za lawetkę i 150 za mechanika.
Pech chciał, że poczciwy fiat Uno padł nam na samym środku autostrady. Po prostu nagle zgasnął i dalej ani rusz. Musiało coś być mocno na rzeczy, bo ani Kielon, ani mechanik nie mogli odkryć, w czym rzecz. W końcu, po konsultacji z paroma elektrykami, unolot zostaje naprawiony. Po dziesięciu godzinach udaje nam się bohatersko dotrzeć do Kostrzyna. Chcemy wierzyć, że problem został rozwiązany raz na zawsze.
W DRODZE NA WESELE. DRUGI UPADEK UNOLOTA.
- No to pojechane - stęka Kielon, podnosząc głowę spod maski samochodu.
Jest szósta rano i jesteśmy w środku zamglonego lasu. Pięknie. Wesele za kilka godzin, a my dalej na drugim końcu Polski. Kielon z zarostem jak Neandertalczyk. Ja z brudem pod paznokciami, jakbym przed chwilą wykopała dół gołymi rękami. Obydwoje niewyspani, spoceni, połamani i brudni. Holowanie? Mechanik? Nie ma na to czasu, jeśli chcemy dotrzeć na ślub punktualnie i jeszcze zdążyć delikatnie się ogarnąć przed.
Spychamy więc i porzucamy unolota na poboczu. Pakujemy gajery do reklamówki w nadziei, że niczego nie zapomnimy i zabieramy się za łapanie stopa.
Przez następne sześć godzin Kielon śpi jak zabity, a ja wysłuchuję opowieści kierowcy - pasjonata kamperów. Po godzinie znam już wszystkie parametry wozu, którym jedziemy oraz drugiego, trzymanego w garażu naszego kierowcy. Zostaję pouczona, na co mam zwracać uwagę przy zakupie kampera. Wiem, ile kampery kosztują, jakie marki warto kupować, a jakich nie. Znam z imienia i ksywki czołowych polskich kamperzystów, a nawet zamieniam z nimi parę słów przez CB Radio.
Podczas tej sześciogodzinnej pogawędki, a to wkurzam się patrząc na śpiącego w najlepsze Kielona, a to nerwowo zerkam na zegarek. Oj, będziemy na styk!
Kierowcy chyba podoba się rozmowa z brudnym Woodstockowym niedobitkiem, bo zbacza ze swojej trasy aż o paręnaście kilometrów tylko po to, żeby podwieźć nas pod sam dom weselny. Są jeszcze dobrzy ludzie na tym świecie!
Jesteśmy na miejscu. Nie muszę patrzeć na zegarek, żeby wiedzieć, że uroczystość zaraz się rozpocznie. Na parkingu przed salą wystrojone damulki i kolesie w garniakach palą papierosy, przestępując już z nogi na nogę. Kierowca trąbi na nich, żeby zrobili miejsce na naszego kampera. Wielki wóz zatrzymuje się z łoskotem, a my z Kielonem wypadamy z niego jak dwa szczury ze snopka siana podczas zbierania zbóż. Za nami z wozu wypada reklamówka z moją kreacją i garniakiem Kielona.
UDAŁO SIĘ, JESTEŚMY, STO LAT MŁODEJ PARZE!!!!!
UWAGA! Ważny komunikat. Następnym razem możemy nie mieć tyle szczęścia. Jeśli chcesz zaprosić nas na wesele, zastanów się dwa razy!!!!! ;)))))
http://www.facebook.com/iwonadziurabezendu
Uśmiechnąłeś się? Polub, skomentuj, udostępnij. To nie boli!:) Dziękuję!
Komentarze
Prześlij komentarz