Poranne resztki z ogniska przyciągnęły… dzikiego żółwia wodnego. Nie żebym mu żałowała, ale do kupy wtranżolił półtorej kiełbasy i dopchnął jeszcze bułką!!!!
Trzeba jednak przyznać, że bydlak był sporych rozmiarów — minimum pół metra średnicy. Przypomniał mi pewien epizod z dzieciństwa. Otóż, jako dziecko mocno fascynowałam się kreskówką „Wojownicze Żółwie Ninja”. Pewnego razu, kiedy wszystkie dziewczynki z przedszkola na kolejny bal przebierańców przemieniały się w królewny i księżniczki, ja jak zwykle miałam inny pomysł na swoją osobę. Oświadczyłam, że popłynę pod prąd zostając Żółwiem Ninja właśnie. O ile z przepaską na oczy nie było wielkiego problemu, to załatwienie pancerza stanowiło pewne wyzwanie — pamiętajmy, że rzecz dzieje się w czasach, kiedy chińskie, tanie wyroby każdego rodzaju nie są jeszcze dostępne na wyciągnięcie ręki. Koniec końców dostałam na plecy kolorową miednicę i micha mi się cieszyła jak trzeba.
Cowabunga, Braciszkowie, pod prąd albo wcale!
PS. Opisywana przygoda miała miejsce w Parku Algonquin w Kanadzie.
Komentarze
Prześlij komentarz